Tajna broń Salwy to kobiety. Takie, które z kałasznikowa trafiają w środek tarczy i lubią rzucać granatami.
Ewa, córka Jacka
Ewa Brzuszczyńska zaczęła „bawić” się bronią, gdy miała jedenaście lat.
– Tatuś zabrał mnie na polowanie – tak, na polowanie, bo ja miałam zostać myśliwym. Ale nie zostałam, nie potrafię strzelać do zwierząt. Zabrał mnie zatem na polowanie, w pewnym momencie postawił łuskę na kamieniu, dał pistolet i kazał strzelić. Łuskę strąciłam, żadnej nagrody nie dostałam.
Na tym pierwsza przygoda z bronią została zakończona. Później Ewa wielokrotnie obserwowała, jak ojciec godzinami czyścił broń, jednak, jak przyznaje, zupełnie jej to nie interesowało. Wreszcie, gdy miała czternaście lat, wybrała się na zawody strzeleckie do Białołęki. I karabinkiem sportowym wystrzelała piąte miejsce.
– Oddałam ponad siedemdziesiąt strzałów, każdy trzeba było repetować. Miałam łokcie porozwalane do krwi. Przestało mi się podobać.
Przez cztery lata Ewa trzymała się z dala od broni. Aż nadszedł dzień, w którym ojciec szykował się do zawodów w Białobrzegach. Pojechali razem na trening i ojciec wpadł na pomysł, żeby dać córce do ręki pistolet. Trzymaj mocno – miał powiedzieć – bo kopie, a jak celować, to sama wiesz najlepiej.
– Trafiłam same dziesiątki – wspomina Ewa. – Ojcu mało oczy nie wyszły na wierzch, chodził i sprawdzał w nieskończoność, w końcu oświadczył, że możemy razem jechać na zawody. Pistoletu się nie bałam, ale kałasznikowa wcześniej na oczy nie widziałam. Z zawodów wróciłam z główną nagrodą. I tak się zaczęło.
Tutaj już można zdradzić, że Ewa jest córką Jacka Brzuszczyńskiego, prezesa Bractwa Strzeleckiego „Salwa”, pierwszego strzelca powiatu wołomińskiego.
Marzanna, niespokojny duch
Marzanna Rawińska do Bractwa Strzeleckiego „Salwa” trafiła zupełnie przypadkowo. Dla niej, niespokojnego ducha, był to sposób na sprawdzenie możliwości i umiejętności. – Spotkałam kiedyś prezesa, rozmowa zeszła na temat strzelania. Z mojej strony było dużo śmiechu, ale prezes potraktował sprawę poważnie. Jakiś czas później wzięłam do ręki broń, uznano, że się nadaję. Zaczęłam strzelać jesienią, a już w styczniu na zawodach w Białobrzegach zajęłam trzecie miejsce. Pamiętam ogromną radość, bo jadąc tam nie myślałam o zdobyciu jakiejkolwiek nagrody. Pierwszy puchar ustawiłam na komputerze, widać w dobrym miejscu, bo szybko przybyło następnych.
Kobiety bez żadnych względów
– Ja muszę dorobić półeczkę, bo puchary już nie mieszczą się na regale – dodaje Ewa Brzuszczyńska. Wtedy, po tamtych pierwszych udanych zawodach Ewa znowuż zrezygnowała ze strzelania. Powód? Nadmiar męskiego towarzystwa.
– Ale po kilku latach znowu wróciłam do „Salwy”. Niezbyt chętnie, mówiłam: nie chcę, tam nie ma ani jednej baby, nie ma z kim porozmawiać. A tatuś na to: a są – Wosińska i Rawińska.
Łącznie w Bractwie Strzeleckim są cztery kobiety: Teresa Wosińska, Marzanna Rawińska, Ewa Brzuszczyńska i Tatiana Horszkowa. Mało. Może dlatego, że panie nie mają tutaj żadnych względów, rywalizują z mężczyznami jak równy (a czasami nawet lepszy) z równym. A może dlatego, że wciąż dominuje przekonanie, że strzelanie nie jest zajęciem odpowiednim dla kobiety.
– Moja mama uważa, że to nie jest sport dla kobiet – to słowa Ewy.
– U mnie w domu już się przyzwyczaili, chociaż na początku nasłuchałam się, że matka dzieciom powinna siedzieć w domu, a nie na strzelnicy. Teraz syn pokazuje kolegom puchary i mówi: zobacz, to moja mama za strzelanie dostała – dodaje Marzanna. W ognisku TPD też doskonale wiedzą, że kierownik Rawińska ma celne oko i w ogóle lepiej z nią nie zadzierać.
Granatem też lubię rzucić
Strzelanie – bezpieczne czy nie? Sport dla kobiet, czy wyłącznie dla mężczyzn? Obydwie panie zgodnie uważają, że sport jest bezpieczny, o ile postępuje się według reguł. Z bronią nie ma żartów (strzelają przecież ostrymi nabojami) i można sobie niechcący zrobić co złego, łącznie z tym najgorszym. Marzanna Rawińska preferuje pistolet wojskowy, z niego najwięcej strzela, uzyskując najlepsze wyniki. Do kałasznikowa odnosi się z należnym respektem, odkąd nabawiła się siniaków na twarzy.
– Do kałacha trzeba się przytulić. Jak przytulenie nie jest dość mocne, to po dziesięciu odbiciach, po prostu, musi być siniak.
Mimo tego Ewa Brzuszczyńska woli kałasznikowa, choć dodaje:
– O, granatem też lubię rzucić.
Zbyt celnie strzelamy
Czy uzbrojone po zęby czują się bezpieczniej na ulicach Wołomina? Okazuje się, że ani Rawińska, ani Brzuszczyńska nie mają pozwolenia na broń, a strzelanie traktują jako hobby, a nie sposób obrony przed czyhającymi niebezpieczeństwami.
– Jakby ktoś napadł na mnie znienacka, to nawet nie zdążyłabym wyjąć broni – mówi Ewa. A Marzanna dodaje:
– Zbyt celnie strzelamy, żeby ryzykować. Moim zdaniem, większe poczucie bezpieczeństwa niż pistolet w kieszeni, daje dobry kontakt z ludźmi. Ale przyznaje, że nie czuje się zbyt bezpiecznie w Wołominie. Nie jest to wielki lęk, który skazuje na siedzenie w domu, ale dreszczyk emocji daje o sobie znać, zwłaszcza na ciemnej ulicy.
– Znam wiele kobiet, które zostały napadnięte w biały dzień, straciły torebki lub złotą biżuterię.
Woli igłę i strzykawkę
O swoich sukcesach i zwycięstwach nie chcą mówić. Może z wyjątkiem Wiednia, gdzie w ubiegłym roku Ewa wystrzelała pierwsze miejsce, a Marzanna czwarte.
– To były zawody pod egidą NATO, bardzo prestiżowa impreza z udziałem wojska, policji, straży granicznej. Myślałam, że jestem bez szans, a zajęłam czwarte miejsce.
Czy chciałyby wykonywać inny zawód, taki, którego nieodłącznym atrybutem jest pistolet? Marzanna Rawińska woli traktować strzelanie jako rozrywkę. A Ewa Brzuszczyńska zapewnia, że na co dzień woli mieć w ręku strzykawkę i igłę. Zresztą, po co miałyby zmieniać zawód. I bez tego wkrótce jadą po kolejne puchary.
Agata Bochenek
Nr 39 (600) Wieści Podwarszawskie
29 września 2002